Droga - polskie Camino -> pierwsze dwa dni
Uff, udało się wszystko dopiąć na ostatni guzik, spakować plecak, przygotować drobiazgi dla osób przyjmujących mnie na nocleg i w końcu wyruszyć w Drogę.
Już pierwszy poranek przysporzył mi małego stresa 😄. Otóż - zaspałam. Budzik zadzwonił o 4:00, ale go kilka razy przestawiałam i w końcu wstałam o 5:00, co wykluczyło udział we Mszy św. u Pani Krakowa o 6:00, ale! udało się dotrzeć na 7:00 do Swoszowic na Mszę św., gdzie wyraźnie zaniżałam średnią wieku 😂.
Ok. 7:30 ruszyłam. Początek był spokojny, dość szybko opuściłam granice Krakowa, gdzie spotkała mnie pierwsza niespodzianka 😍. Idąc tak z tym plecakiem ulicami Lusiny, jakaś kobieta zatrzymała się z pytaniem, czy mnie gdzieś nie podwieźć.
Pierwsza przeszkoda, zwiastująca ciekawą przygodę podczas całego przejścia, spotkała mnie już na 5. kilometrze! Był to betonowy mostek, zawalony gałęziami i z dziurą między brzegiem, a nim. Nie odważyłam się na niego wejść, mając świadomość, że jeszcze 8 dni przede mną. Zrobiłam obejście, dokładając pierwszy raz kilometrów 😠.
Umiejscowienie przeszkody i sama przeszkoda :)
Odmawiając różaniec, nie wiem kiedy, ale doszłam do Świątnik Górnych, gdzie po 2,5 godz. marszu praktycznie samym asfaltem ucieszyłam się na widok małej cukierni po lewej stronie, która właśnie otworzyła się tego dnia. Zaskoczyły mnie jej pustki w gablocie, ale że było na tyle gorąco, to zdecydowałam się na kawę i lody. Pani była tak miła, że zrobiła mi mieszaną gałkę, różano-czekoladową. Różane lody - niebo w gębie! Do kompletu wypiłam jogurt, żeby dostarczyć sobie trochę białka. Chwila rozmowy i pierwsze słowa podziwu.
Kawa i lody różano-czekoladowe |
Iść, ciągle iść - asfaltem i po słońcu.... Ze Świątnik, przyjemnie w dół, ruszyłam dalej, w kierunku Sieprawia, gdzie znajduje się zabytkowy kościół i sanktuarium bł. Anieli Salawy. Nastał czas na kolejne obejście - tym razem nawet nie pchałam się w teren oznaczony na mapie jako podmokły. I w sumie dzięki temu trafiłam na przepiękny widok na Beskidy, ale i na baner wyrażający sprzeciw wobec budowy drogi S7 w tamtym miejscu. Z tego miejsca już było blisko do Myślenic, gdzie miałam pierwszy nocleg.
Jeszcze zanim dotarłam na nocleg spotkał mnie niemiły akcent - już w samych Myślenicach - mianowicie, musiałam przejść obok wysypiska śmieci... Dobrze, że nie było już tak strasznego upału, bo w lipcu tam musi być okropnie! Uff, udało się! Byłam na ostatniej prostej na nocleg. O 15:00 dotarłam na Rynek w Myślenicach i do kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, przy którym miałam nocleg. Pokłoniłam się Pani Myślenickiej, odmówiłam koronkę do Bożego Miłosierdzia, a potem poszłam szukać Proboszcza, który miał skierować mnie na nocleg. Udało mi się to dopiero przed Mszą o 18:00 😏. Dostałam pokój w jednym z budynków należących do parafii oraz zaproszenie na kolację.
Zaskoczyły mnie warunki, jakie otrzymałam - pokój z pościelą, ręcznikami, a na korytarzu aneks kuchenny i łazienka. W czasie kolacji z księżmi pracującymi na Parafii i gośćmi (okazało się, że mają tygodniowy odpust) wywiązały się bardzo ciekawe dyskusje - jedna o pszczołach, o tym jak to jest odziedziczyć po ojcu pasiekę, a także otrzymałam pytanie: "które ŚDM były najlepsze?" to było bardzo trudne pytanie, bo każde takie wydarzenie dało mi coś innego:
- Madryt: ukojenie w bólu po stracie, nawrócenie, przygodę życia
- Kraków: pogłębienie życia w Kościele, ekipę do zadań specjalnych, osobę, z którą się śmiejemy, że jesteśmy jak JPII i Półtawska
- Panama: w sumie sama nie wiem
Pokój w którym przyszło mi nocować😍 |
Zasnęłam ok. 21:00, żeby rano wstać na Mszę o 6:30.
Środę rozpoczęłam Eucharystią i małym “dziękuję” za nocleg, a po Mszy, kupując drożdzówkę, ruszyłam Małym Szlakiem Beskidzkim w kierunku Skomielnej Czarnej. Tego dnia miałam wg mapy do przejścia 18,5 km, a wyszło znowu więcej 💁, bo aż ponad 32 km.
Dzień rozpoczęłam od wędrówki Małym Szlakiem Beskidzkim (MSB) |
Początek dnia to piękna wędrówka przez Plebańską Górę, Polanę Mikołaja do Sularzówki, skąd miałam bezpośrednio dotrzeć na nocleg. Szło się względnie dobrze. Przed 10:00 jadłam już drugie śniadanie pod sklepem w Trzebuni. Niestety, musiałam dołożyć paręset metrów do niego, choć miałam wrażenie, że to było kilka kilometrów, ale warto było! Głównie dlatego, że pierwsze śniadanie w Myślenicach było porażką. Teraz to już tylko zostało mi wspiąć się na grzbiet Kotonia i zejść do Skomielnej Czarnej, gdzie tego dnia spałam.
Ale, że termometr w środku lasu?! |
Podejście na Kotoń to bardziej tatrzańskie niż beskidzkie podejście – mocno zaopatrzona w głazy ścieżka i ostro pod górkę. Szczyt zupełnie niewybitny, bez widoków, ale z dwoma samochodami na nim… W przysiółku Tokarni - Jaworzyny po raz pierwszy w czasie Drogi pokazały mi się Tatry. Chciałam nawet przysiąść, ale trawa była w tym miejscu tak pięknie wypielęgnowana, że bałam się, iż to będzie czyjś teren i mnie pogonią.
Podejście na Kotoń |
Nieco już poniżej szczytu napotkałam piękną kaplicę - akurat wypadło mi południe i czas modlitwy Anioł Pański. Chwila zatrzymania i ruszyłam dalej. Jeszcze tylko kilka fotek tablic odnośnie osady Jaworzyny i, krok za krokiem, zeszłam do kolejnej kapliczki i kolejnego rozgałęzienia szlaków. Czarny odbijał w dół, do Tokarni, i dalej na Zębalową, a ja przeszłam przez kolejne dzielnice Tokarni i wkroczyłam w ostateczną ścieżkę, prowadzącą na nocleg. Była ok. 13:30. Ja natomiast byłam bardzo ucieszona, że to już tak blisko, że to już tylko 45 minut do celu. I tego dnia spotkała mnie niemiła niespodzianka... Już tak blisko, a tu trzeba się wrócić i nadłożyć prawie 7 km do noclegu, bo szlak prowadzi po jakichś chaszczach, potokiem, a jego oznakowanie gdzieś zniknęło. Nie miałam ochoty na bawienie się w chodzenie po polnych drogach i szukanie właściwej drogi za pomocą aplikacji - zrobiłam więc odwrót i zeszłam asfaltem do Tokarni i dalej do Skomielnej, a ostatnie 2 km to już była dla mnie udręka. W ręce niosłam butelkę wody, bo wydawało mi się, że w bukłaku skończyło się picie, upał i asfalt dawały popalić, zmęczenie też, ale jak na zawołanie wybiła 15:00 i przyszła pora na Koronkę! Thx God! I jakoś, noga za nogą, doczłapałam się do kapucynów na 15:30!
Po rozgoszczeniu się w Domu Parafialnym wykąpałam się i zrobiłam pierwsze podczas tego przejścia pranie. Zrobiłam jeszcze zakupy w pobliskim markecie i o 18:00 podziękowałam za kolejny dzień Drogi.
Teraz patrząc z perspektywy czasu, po powrocie i w czasie kolejnych dni, doszłam do wniosku, że byłam głupia… Dzień wcześniej, gdy rozmawiałam z br. Łukaszem (kapucynem, który odpowiadał za mój nocleg), stwierdziłam, że nie chcę jedzenia... I to był chyba mój największy błąd podczas tej Drogi, bo jednak coś ciepłego by się na tę obiadokolację przydało. Nie wiem, co ja sobie myślałam, że zrezygnowałam z jedzenia…Że będę musiała dopłacać, jak mam nocleg za darmo?! Nie wiem <wzrusza rękami>. W związku z takim obrotem sytuacji, wieczorem w środę moją kolacją był budyń Słodka Chwila, kawałki weki, którą rano kupiłam w Trzebuni, zakupiona w pobliskim sklepie wędlina i idący ze mną serek Hochland w plasterkach oraz kawa 2w1 :D. Śniadanie w czwartek sumie nie było lepsze - resztka wędliny, ser, weka i pomidor (oraz obowiązkowo kawa!).
Komentarze
Prześlij komentarz