Górskie przypały - cz. I

         Każdy ma górskie marzenia i cele, ale czasem też zdarzą się przypały. Treść tego posta nasunęła mi się sama po przeczytaniu książki Beaty Sabały-Zielińskiej "TOPR żeby inni mogli przeżyć", trafieniu na ciekawie zapowiadającą się stronę oraz ostatniemu wypadowi w góry.

        Po tych wydarzeniach zaczęłam się zastanawiać gdzie jest ta granica, której nie powinno się przekroczyć wędrując nawet po takich górach jak Beskidy, Pieniny, o Pogórzach czy Sudetach i Tatrach nie wspominając. Zaczęło mnie nurtować kiedy należy podjąć decyzję pas schodzimy, bo jest mało bezpiecznie, albo, że stan zdrowia mój czy osoby z którą idę nie gwarantuje, że wszystko się dobrze skończy, albo kiedy już chcąc oszukać przeznaczenie przekroczymy tą cienką linię bezpieczeństwa i trzeba wzywać pomoc. Oprócz tej sfery fizycznej czy czasem psychofizycznej, zastanawia mnie fakt spożywania alkoholu w schronisku (o tym w kolejnym poście), wiedząc, że przede mną jeszcze trochę drogi. A czemu zaczęłam tak myśleć, bo ostatni wypad w Pieniny wywołał we mnie mieszane uczucia, wprowadził trochę mętliku w głowie i przywołał pewne wspomnienia.

        Wybraliśmy się z kumplem na można by rzec banalną, lekką, łatwą i przyjemną trasę, o której pisałam ostatnio. Ten wyjazd miał być taki jak zawsze, czyli na luzie i z uśmiechem, przejść, zobaczyć piękne widoki, zmęczyć się, zresetować. Wydawało mi, że wszystko idzie w jak najlepszym porządku, ale schody zaczęły się w połowie trasy na Sokolicę. Można rzec pierwszy sygnał alarmowy - kumpel zaliczył glebę, ale jak to obrócił potem w żart jest to opłata za głupotę - chodzenie tyłem i podziwianie widoków, a nie patrzenie pod nogi. Kolejne ostrzeżenie to skurcz, który go złapał na tym samym podejściu, szedł wolno, ale się zaparł, że to rozejdzie. Że przecież magnez łyknął rano - ale śniadanie jadł na dworcu... Jakoś mu ta wędrówka szła, ale potem kolejny przystanek, że go arytmia złapała... że musi odpocząć... Cały dzień był taki nijaki, ja szłam trochę szybciej, starałam się mieć z nim cały czas kontakt wzrokowy, ale mnie czasem wyrywało i czekałam na niego, a on dochodził.  Cały dzień go to wszystko męczyło... Łapała go zadyszka, a twierdzi, że jeździ na rowerze, że dużo chodzi na spacery i z kijami do nordic walking... Jego ubiór, kolejny temat na który nie dało mu się przegadać. Był zdecydowanie za ciepło ubrany... Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale napędził mi stresa. Byłam gotowa zaraz na początku wspólnej drogi zawrócić, a on taki  zdziwiony, że byłabym w stanie dla jego bezpieczeństwa zawrócić, nie osiągając szczytu. Tak byłabym, tak zostałam nauczona, że skoro idziemy w dwie osoby, to jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni.

           I właśnie po tych wydarzeniach zaczęłam się zastawiać nad postawionymi w drugim akapicie pytaniami. Z jednej strony, wiem, że każdy jest inny, każdy zna swój organizm i wie jak on się zachowuje przy dużym wysiłku, przy zmianie wysokości, każdy ma inną kondycję. Czasem zdarzy się dzień gorszej formy - ja miałam taki w czasie rajdu na wschód Słońca, całą drogę źle mi się szło,  ale się zaparłam, jak się potem okazało na drugi dzień dostałam okres ;). Czy mój upór był wtedy słuszny, nie wiem. Skończyło się dobrze, a góry to były tylko Pieniny. 
         Wydaje mi się, że oprócz dyspozycji danego dnia i kondycji ma również znaczenie to co w nas siedzi - nasze choroby i nałogi. 
       Jako dziecko miałam bardzo mocną alergię - w astmę nigdy nie przeszła - ale pamiętam, że czasem chodząc po górach łapał mnie skurcz oskrzeli - brałam leki rozkurczowe i odpuszczało, teraz z wiekiem mi już przeszło :) Wtedy to rodzice za mnie odpowiadali, ale zawsze brali pod uwagę moje źle się czuję. Pamiętam sytuację mojego pierwszego starcia z Pieninami, miałam 9 lat. Trasa dokładnie taka jak ta opisywana w ostatnim wpisie, ale robiona od drugiej strony najpierw Trzy Korony, potem Sokolica. Nie wyszłam wtedy na szczyt, bo nie miałam siły. Rodzice nie zmuszali, na Przełęczy Sosnów mama ze mną została, a tatą poszedł na szczyt. Po szestanstu latach udało się i po kolejnych sześciu znowu :)
          Czy może wpływ na to jak się czujemy w górach, jaką mamy kondycję i dzień ma miejsce naszego zamieszkania - ja na wyżynie, a kumpel na nizinie. Ja praktycznie raz w miesiącu jadę w góry, a dodatkowo Kraków czy Tarnów ma trochę tych pagórków, które trzeba pokonać aby się przemieścić po mieście. A kumpel, z którym byłam teraz w górach dopiero drugi raz w tym roku w nich był. Dodatkowo ja od kiedy schudłam lepiej się czuję, mam lepszą kondycję, a kumpel, no cóż ma trochę zbędnego balastu.  
      Sytuacja z Pienin wywołała we mnie również drobną falę wspomnień przypałów górskich, które chyba tylko dzięki mojemu Aniołowi Stróżowi nie skończyły się źle, ale o tym w następnym wpisie. 

Komentarze

Popularne posty