Granią Tatr Zachodnich
W końcu się udało! Plan i założenie górskiej wyrypy zrealizowałam w sobotę 06.06.2020, a wszystko dzięki cudownej ekipie z kursu przewodników beskidzkich w SKPG Kraków :)
Tak jak ustaliliśmy dwa tygodnie wcześniej na niedzielnych planszówkach pojechaliśmy w Tatry, a dokładniej w Tatry Zachodnie. Ja pojechałam z założeniem dokończenia tego co zaczęłam w 2015 roku, Szymon też stwierdził, że tam go jeszcze w Tatrach nie było, reszta ekipy przystała na naszą propozycję.
Tatry Zachodnie to jedno z trzech pasm górskich Łańcucha Tatrzańskiego, będące zachodnią częścią Tatr. Położone są w Polsce i na Słowacji. Nazwa rozpowszechniła się w polskiej literaturze dopiero po 1868 roku, dawniej używano także nazw: Hale Liptowskie, Hale Liptowsko-Orawskie, Hale Liptowsko-Nowotarskie. Grzbiet główny ma długość 42 km, który rozciąga się od Przełęczy Huciańskiej (na zachodzie) po przełęcz Liliowe (na wschodzie).
O poranku (no prawie), bo o po 8 rano zameldowaliśmy się na Siwej Polanie skąd zaczęliśmy mozolną wędrówkę w kierunku Polany Chochołowskiej - o poranku trasa nie taka zła, jak ją malują. Po 2h wędrówki dnem Doliny Chochołowskiej dotarliśmy do schroniska na Polanie Chochołowskiej, gdzie zrobiliśmy postój na uzupełnienie kalorii i płynów po czym ruszyliśmy w górę w kierunku Bobrowieckiej Przełęczy i kolejnych szczytów, które nas tego dnia czekały. Pierwszy odcinek trasy, do Przełęczy właśnie, majaczył mi w pamięci z nie udanego (prze pogodę) wypadu w 2016 roku. Początkowo szlak ostro pnie się w górę wzdłuż potoku, a następnie skręca w lewo doprowadzając nas do pierwszego tego dnia szczytu - Grzesia. Od górnej granicy lasu zaczął nam towarzyszyć wiatr, słońce i piękne widoki na pozostałą część Tatr Zachodnich oraz na Beskidy, w tym na Babią Górę, która z tej perspektywy nie wyglądała jak Królowa Polskich Beskidów.
W drodze na Polanę Chochołowską, po lewej klasyczne ujęcie początku Doliny Chochołowskiej, po lewej widok w kierunku południowym z Polany Hucisko - najwyższy widoczny szczyt to Starorobociański Wierch - najwyższy szczyt polskich Tatr Zachodnich.
Po próbie rozkminy co widać na północ i wschód zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem raz schodząc raz podchodząc, ale już bez ciężkich podejść. Cały czas towarzyszyły nam widoki na polskie i słowackie Tatry Zachodnie, a za nami w dalszym ciągu pozostawały Beskidy.
Gdy osiągnęliśmy kolejny szczyt - Rakoń naszym oczom ukazał się ostateczny cel naszej
wycieczki - Wołowiec. Na szczycie Rakonia zrobiliśmy sobie dłuższy postój oraz w czasie odpoczynku
i oczekiwania na jeszcze jedną osobę z naszej ekipy, która szła nieco wolniej urządziliśmy sobie sesję zdjęciową z Rohaczami w tle. W tym momencie rozpoczęła się mozolna wędrówka płaskim odcinkiem między Rakoniem a przełęczą pod Wołowcem. Słońce świeciło, ale wiatr dawał się we znaki, także wędrowałam w nowo zakupionej bluzce termicznej oraz górze z goretexu. Gdy dotarliśmy do przełęczy Pod Wołowcem znowu czekaliśmy na ostatniego towarzysza naszej wycieczki - Kubę, który po dotarciu do nas stwierdził, że odpocznie chwilę i zacznie schodzić przez Wyżnią Chochołowską czyli zielonym szlakiem, który towarzyszył nam już od Rakonia.
wycieczki - Wołowiec. Na szczycie Rakonia zrobiliśmy sobie dłuższy postój oraz w czasie odpoczynku
i oczekiwania na jeszcze jedną osobę z naszej ekipy, która szła nieco wolniej urządziliśmy sobie sesję zdjęciową z Rohaczami w tle. W tym momencie rozpoczęła się mozolna wędrówka płaskim odcinkiem między Rakoniem a przełęczą pod Wołowcem. Słońce świeciło, ale wiatr dawał się we znaki, także wędrowałam w nowo zakupionej bluzce termicznej oraz górze z goretexu. Gdy dotarliśmy do przełęczy Pod Wołowcem znowu czekaliśmy na ostatniego towarzysza naszej wycieczki - Kubę, który po dotarciu do nas stwierdził, że odpocznie chwilę i zacznie schodzić przez Wyżnią Chochołowską czyli zielonym szlakiem, który towarzyszył nam już od Rakonia.
My natomiast postanowiliśmy zaatakować upragniony szczyt. Podejście jest dość wymagające - pod względem nachylenia stoku - krótkie na odcinku 600 m należy pokonać ponad 200 m różnicy wysokości. Mnie to podejście dało w kość, bo po całym już dniu wędrówki czułam się zmęczona, jednak świadomość, że dopnę swego i dokończę to co kiedyś zaczęłam dodawało mi siły do wędrówki. W końcu udało się dotrzeć! Zmęczona, ale szczęśliwa poprosiłam Szymona, aby zrobił mi foto na szczycie i podjęliśmy szybką decyzję o ewakuacji ze szczytu ze względu na nie ładne chmury wiszące nad Starorobociańskim Wierchem.
Na przełęczy szybka regeneracja sił i zaczęło się bajlando z zejściem. Żleb, którym schodziliśmy był pełen śniegu, ale śniegu, który pomimo raczków i kijów wyjeżdżał spod nóg. Niektóre osoby idące przed nami ślizgały się, zjeżdżaly n abutach lub tyłku. Nam się udało w miarę zachować fason i w pionie dotrzeć do miejsca, gdzie już dało się bezpiecznie schodzić po ścieżce bez śniegu. W momencie gdy weszliśmy w las zaczęła się najnudnijesza droga tego dnia. Miałam podobne wrażenie co podczas wyprawy na Starorobiciański iż to zejście do Polany Chochołowskiej nigdy się nie skończy.
Około godz. 20, po 12h spędzonych w górach wróciliśmy do samochodu, gdzie czekał już na nas Kuba. Dzień był bardzo udany. Jestem szczęśliwa, że kolejne górskie marzenie udało mi się spełnić. Teraz pozostał mi już odcinek grani Tatr Zachodnich od Kończystego Wierchu do Wołowca. Może w któryś weekend tegorocznych wakacji uda się to osiągnąć, ale obowiązkowo z noclegiem w schronisku w Dolinie Chochołowskiej!
Komentarze
Prześlij komentarz